A może jeźdźmy teraz nad morze… Gdańsk – Hel 3-5 lipca 2015
2015-08-03 01:00
Autor wpisu: Natalia, wyświetleń wpisu: 2 686
Data: 3-5 lipca 2015
Dystans: 110 km
Link do trasy: http://www.bikemap.net/pl/route/3191645-a-moze-jezdzmy-teraz-nad-morze-gdansk-hel-3-5-lipca-2015/
Wszystko już jest gotowe. Rower przygotowany do drogi stoi w garażu. Spakowane sakwy czekają wciśnięte pod biurko a ja co chwilę rzucam okiem na zegarek, czy wybiła wyczekiwana godzina 17… Niby jestem jeszcze w pracy, obieram telefony, odpowiadam na maile, ale moje myśli są już zupełnie gdzie indziej. Jakiekolwiek próby skoncentrowania się na zwykłych codziennych obowiązkach nie mają już dziś większego sensu. Zastanawiam się, czy mam ze sobą wszystko, co będzie mi niezbędne. Ukradkiem wyszukuje jeszcze informacji na temat miejsca, gdzie jadę. Dla pewności po raz kolejny weryfikujesz trasę. Nagle uświadamiam sobie, że przecież to nie mój pierwszy wyjazd i nawet jeśli coś mi umknie, zawsze sobie poradzę. W takie dni czas wlecze się niemiłosiernie wolno. Nagle słyszę poruszenie na korytarzu i dźwięk zamykających się drzwi. Wiem, że już nadszedł ten czas, kiedy mogę wyłączyć komputer, złapać sakwy i wybiec z biura. Jeszcze czeka mnie wizyta w sklepie rowerowym, bo nauczona doświadczeniem po ostatnim wypadzie do Jury, wiem, że jeszcze jedna zapasowa dętka i dodatkowy komplet łatek, zawsze się przyda, jeśli nie mi, to moim towarzyszom a nawet przypadkowo napotkanym rowerzystom. Teraz nie pozostaje już nic innego jak ruszyć w kierunku Dworca Centralnego.
O 20:00 spotykamy się w holu głównym. Wszyscy zjawiają się punktualnie. Na tablicy odjazdów szukamy pociągu do Gdańska. Ruszamy w poszukiwaniu peronu. Po ścisku, jaki panował na jednym z nich, jesteśmy przekonani, że znaleźliśmy właściwy. Ku mojemu zaskoczeniu dwa tygodnie wcześniej udało mi się kupić bilety na Pendolino – dla nas i naszych rowerów bez większych problemów w bardzo korzystnej cenie (49 zł+jak zawsze magiczne 9,10 zł za rower). Zgodnie z informacją na stronie PKP na miejsce powinniśmy dotrzeć o godzinie 23:38. Czekałam z niecierpliwością, aż nasz pociąg zjawi się na dworcu, gdyż moje oczekiwania były wielkie. I nagle wyłania się z cienia…piękny nowoczesny, zupełnie niepasujący do otaczającego go dworca i stojących w sąsiedztwie innych składów. Dobiegamy do naszego wagonu i nagle czar pryska. Okazuje się, że od krawędzi peronu do Pendolino oddziela na półmetrowa przepaść. Kolejnym problemem okazało się zawieszenie rowerów w przeznaczonym na to miejscu. Wieszaki na rowery mogą także stanowić przestrzeń dla bagażu pasażerów. I tak mając na uwadze, że w miejsca na walizki we wewnątrz jest mało a urlopy wakacyjne z zasady są długie, część rowerowa była zajęta przez najróżniejszego rodzaju walizki czy plecaki. Byliśmy zmuszenie zrobić małe przemeblowanie i w końcu udało się zmieścić nasze rowery. Nie był to jednak koniec przygód, po zawieszeniu dwóch rowerów crossowych, szerokość korytarza została zredukowana do 30 cm, co dla panów w nieco większym brzuszkiem i pracowników Warsa stanowiło nie lada kłopot. Skończyło się na tym, że jeden z rowerów musiał zostać zdjęty z haka i postawiony wzdłuż przejścia.
Dotarliśmy do Gdańska z półgodzinnym opóźnieniem. W środku nocy doszliśmy do wniosku, że nadszedł czas na kolację. Poszukiwania upragnionego kebaba zakończyły się fiaskiem o tej porze. Wróciliśmy więc na dworzec, gdzie wybraliśmy mniejsze zło w postaci KFC. Mimo później pory nie wypadało nie przywitać się z morzem. Wsiedliśmy na rowery i ruszyliśmy ścieżką rowerową wzdłuż Alei Zwycięstwa a następnie Hallera w kierunku plaży Brzeźno. Tam szybka kolacja na plaży i czas na nocleg.
Następny dzień rozpoczęliśmy od wizyty w Katowni. Czekał tam nas nasz dobry kolega, który wychował się w okolicach Gdańska. Mimo, iż było to moja kolejna wizyta w tym mieście okazało się, że nie znam go prawie zupełnie. Wystarczy czasem zatrzymać się na chwilę, wejść do wnętrza Ratusza i poznajemy jego wcześniej nieznane oblicze. Na mnie największe wrażenie swoim bogactwem zrobił Dwór Artusa. Jeśli oglądaliście kiedyś w telewizji relację z jakiegoś ważnego spotkania polityków, które odbywało się w takim ogromnym pomieszczeniu, gdzie jakby w powietrzu unosiły się modele statków, to było właśnie tam. Uwagę przykuwa także ogromny piec kaflowy, stojący w rogu. Składa się on z 520 kafli, przedstawiających najważniejszych XVI – wiecznych przywódców. Chciałabym Wam polecić jeszcze jedno miejsce w pewnym sensie także związane z historią Gdańska, które szczególnie trzeba odwiedzić w upalny dzień. Jest nim kultowa lodziarnia Miś przy ul. Sukienniczej. Od lat 60 – tych są tam produkowane lody według tradycyjnych receptur. Kolejka był długa, ale warto zaczekać. Nigdy wcześniej nie jadłam tak pysznych lodów malinowych.






Na Długim Targu pojawił niemały problem z rowerami i sakwami. Niestety oprócz stojaków przy pomniku Neptuna, nie zauważyłam innego miejsca, gdzie można było je zostawić a jazda w trakcie weekendu jest prawie nierealna. Z pomocą przeszła nam balustrada przy Katowni. Nie ukrywam, że nie było łatwo zdecydować o zostawieniu naszych dwukołowce w tym miejscu, które wydawało się niezbyt bezpieczne, ale nie mieliśmy innego wyjścia. Na szczęście kilka godzin później wróciliśmy do naszych rowerów i wszystko pozostało w stanie nienaruszonym. Nadszedł czas ruszać dalej w drogę.
Tego dnia żal lał się z nieba, co sprawiało, że jazda w takich warunkach przez miasto była udręką. Postanowiliśmy jak najszybciej dotrzeć nad morze. Wzdłuż wybrzeża od Gdańska w kierunku Gdyni prowadzi ścieżka rowerowa. W weekendy jazda po niej szczególnie na odcinku do Sopotu przypomina przeprawę przez Marszałkowską w piątkowe popołudnie. Nie można powiedzieć, że jest niewłaściwie zaprojektowana – kilka metrów szerokości, dobrze ułożona kostka, znaki informacyjne i to co widziałam po raz pierwszy w życiu – progi spowalniające dla rowerów przed przejściami dla pieszych. Po kilkudziesięciu minutach docieramy do Sopotu. Tu jesteśmy zmuszeni zsiąść z rowerów i nie wynika to nawet z tego, że za jazdę po Monciaku można zapłacić nawet 500 zł mandatu. Tłok panujący w tym miejscu uniemożliwia nam dalszą jazdę. Wystarczy przeprowadzić Skwer Kuracyjnego na drugą stronę Skweru Kuracyjnego i można ruszać dalej.
Choć ścieżka dalej prowadzi drogą szutrową przez las czujemy, że jazda w tym upale nie ma sensu. Zatrzymujemy się na jednym z najładniejszych fragmentów polskiego wybrzeża a mianowicie Orłowie z słynnym klifem. Wspinając się na jego szczyt można zobaczyć całą panoramę portu w Gdyni czy Mierzei Helskiej. Nasz krótki postój przeradza się w długie i niczym zakłócone lenistwo. Nieważne było dla nas to, że przez pół dnia zrobiliśmy dopiero kilkanaście kilometrów a przed nami pozostało jeszcze kolejnych kilkadziesiąt. Dopiero, gdy słońce schowało się za drzewami i zrobiło się już chłodno, doszliśmy do wniosku, że możemy jechać w dalszą drogę.



Plan trasy prowadzący zielonym szlakiem rowerowym wzdłuż wybrzeża musieliśmy odrobinę zmodyfikować. Zresztą gdyby nie mapa, bardzo trudno było jechać za jego znakami, gdyż od Gdańska widziałam ich tylko kilka. Docieramy do Gdyni. Początkowo jedziemy ścieżką rowerową wzdłuż drogi wojewódzkiej 468. Potem jednak ona się kończy i nie mając innego wyjścia wjeżdżamy na drogę krajową, licząc, że w sobotę wieczorem będzie ona świecić pustakami. Nic jednak bardziej mylnego… Pędzimy w kierunku Redy. Zapadający zmrok i mijające nas czasem na centymetry auta sprawiają, że trudno ten odcinek zaliczyć do przyjemnych. Na szczęście bezpiecznie docieramy do skrzyżowania ze znakiem kierunkowym na Władysławowo.
Tam już czeka na nas pozornie spokojna droga wojewódzka 216. Tylko pozornie, bo jak się później okazało, było ona dość chętnie uczęszczana przez pędzących w swoich stuningowanych wozach imprezowiczów z Władka. Na szczęście takich przypadków było tylko kilka. Ten odcinek trasy był taką przyjemną odmianą po całym dniu przeciskania się pomiędzy pieszymi w upale. Czuliśmy już chłód wieczoru. Po jednej stronie mijaliśmy łąki osnute mglą i gdzieś w oddali coraz mniej widoczne wiatraki, po drugiej wody Zatoki Puckiej i odbijający się w nich księżyc. Magię tego miejsca zakłócały nieco wszechobecne meszki, które podczas jazdy zwabione światłem lampki wpadały do wszelkich otworów, ale roztaczający się przed nami widok i perspektywa kilkunastu kilometrów dzielących nas od miejsca noclegu, pozwalały nam dzielnie znieść tę niedogodność. Do Władysławowa docieramy około 23:00, zmęczeni, spoceni i głodni jak wilki. Cóż więc nam pozostaje, jak tylko szybki prysznic, znalezienie czegoś na kolację i sen, bo jutro przed nami kolejny dzień.
Rano zbudziła nas duchota panująca w pokoju. Po wyjściu na zewnątrz okazało się, że jest jeszcze bardziej gorąco niż wczoraj. W takie dni stwierdzenia „nie ma złej pogody na rower, są tylko źle ubrani rowerzyści” zupełnie do mnie nie przemawia. Czekał na nas dziś tylko przejazd na Hel, czyli 35 km prostą drogą. Taki dystans nie powinien robić na nas żadnego wrażenie a mimo to śniadanie przeciągało się w nieskończoność. Nocleg opuściliśmy dopiero przed południem. Dzielnie pedałowaliśmy w kierunku naszego celu, choć różne myśli przychodziły do głowy. Ścieżka choć dość wąska i wyłożoną kostką brukową, poza nielicznymi momentami prowadzi tuż przy morzu. Tego dnia słońce grzało bezlitośnie a brak wiatru sprawiał, że wody zatoki wyglądały jak tafla ogromnego jeziora.
Po minięciu Kuźnic stanęliśmy przed dylematem – szutrowa ścieżka rowerowa czy droga. Chcieliśmy jak najszybciej dotrzeć na miejsce, więc wybraliśmy drugie rozwiązanie. Gdy zobaczyliśmy tabliczkę z napisem „Hel”, naszą euforia była ogromna. Jednak rzut oka na mapę i radość znika tak szybko, jak się pojawiła. Okazuje się, że od tabliczki do centrum miasta dzieli nas jeszcze 8 km. Po dotarciu na miejsce szukamy cienia na skwerku przy ulicy Dworcowej. Dopiero po uzupełnieniu zapasów jedzenia i wody, postanawiamy ruszyć w kierunku plaży. Gdy docieramy na miejsce, jak najszybciej znajdujemy miejsce na nasze rzeczy i ruszamy znaleźć ukojenie w morzu. Chłód wody sprawia, że szybko zapominamy o trudach dzisiejszej trasy. Do tej pory trudno mi uwierzyć, że tak krótki i prosty odcinek tak mocno dał nam w kość. Gdy nabraliśmy już sił ruszyliśmy w kierunku Bulwaru Nadmorskiego, bo czym byłby wyjazd nad morze bez dorsza z frytkami i surówką. Wybieramy jedną w nadmorskich knajpek niedaleko portu, pamiętając, że o 17 odpływa nasz tramwaj wodny do Sopotu. Jak to zwykle bywa, rozleniwieni posiłkiem, zapomnieliśmy o upływającym czasie i na kilka minut przez odpłynięciem, zorientowaliśmy się, że już czas na nas.



Choć to jest zabronione, wsiedliśmy na rowery i popędziliśmy w kierunku tramwaju. Na szczęście bilety udało nam się kupić wcześniej w kasie (35 zł pasażer+5zł rower). Rowery mogliśmy zostawić na niższym pokładzie a sami udaliśmy się na pokład wyższy, skąd mogliśmy podziwiać roztaczające się przed nami widoki na morze. Po 1,5 h dopłynęliśmy do molo w Sopocie.
Stamtąd szybko ruszyliśmy na dworzec, gdyż o 19:12 ruszał nasz pociąg Karpaty. Pamiętając swoją podróż nim kilka lat temu, byłam pełną obaw. Przed moimi oczami roztaczała się wizja pociągu rodem z Indii. Do głowy przychodziły mi najczarniejsze scenariusze. Gdy stanął już przed nami, przecierałam oczy ze zdumienia. Nie mogę powiedzieć, że był pusty, ale mogliśmy swobodnie do niego wsiąść. Pomimo tego, że mieliśmy wykupione bilety na nasze rowery, dwa z trzech miejsc były zajęte, a po właścicielach słuch zaginął. Tu jednak dostrzegłam wyższość TLK nad Pendolino. W tym drugim mamy tylko cztery miejsca na rowery, natomiast w tym pierwszym, jeśli wykupiliśmy bilety albo konduktor wyraził zgodę, ogranicza nas tylko wyobraźnia… Po kilkunastu minutach wszystkie rowery znalazły swoje miejsce. Czym byłaby jednak podróż koleją, gdyby niespodziewane problemu. Już po dojechaniu do Gdańska okazało się, że nasza lokomotywa jest popsuta i muszą ją zmienić. Tym sposobem nasza podróż w 4:32 h przedłużyła się do prawie 6h… Do Warszawy cali i spoceni dotarliśmy grubo po północy.